sobota, 25 czerwca 2011

Cel osiągnięty

Dzień rozpoczęliśmy od tak bardzo wyczekiwanej kąpieli w jeziorze. Mimo tego, że zegarki wskazywały kilkanaście minut po siódmej rano, woda była całkiem ciepła ;)


Plan na dzisiaj opierał przejechanie Alp na wskroś, wspinaczkę na kilka przełęczy i dotarcie do celu podróży: miejscowości Verbier we francuskiej części Szwajcarii. Z żalem opuszczaliśmy nasz kemping obiecując sobie, że na pewno tu jeszcze wrócimy!


Zaczęliśmy wspinać się na pierwsze wzniesienia. Mijaliśmy miasteczka wkomponowane pomiędzy masywy górskie i malownicze jeziora. Zabudowania mimo nadszarpnięcia zębem czasu tworzyły wspaniały klimat.


Zaczęliśmy zauważać pewną prawidłowość. Mianowicie, czym droga bardziej kręta, wąska i malownicza, tym więcej motocykli a mniej samochodów :) Zacząłem bawić się aparatem podczas jazdy!


Zakręty zaczęły robić się coraz bardziej wymagające. Wymarzony początek dnia dla motocyklisty :)


Humory dopisywały, postanowiłem pozować do zdjęć "na STIG'a" :)


Droga pięła się wysoko, po pewnym czasie zatrzymaliśmy się aby sprawdzić co kryje się za małym murkiem, który odgradzał nas od... wielkiego wąwozu. Z resztą zobaczcie sami.


Dla niedowiarków, wąwóz był naprawdę głęboki :)



Wjechaliśmy na drogę do przełęczy Crocedomini w pobliżu miejscowości Bagolino. Zrobiło się po prostu pięknie.


Droga doskonałej jakości, widoki zapierające dech w piersiach. Czego chcieć więcej...


Oczywiście, jedzenia ;) Postanowiliśmy rozbić obozowisko gdzieś w okolicy i spałaszować nasze śniadanko. To gdzieś w okoli wyglądało mniej więcej tak.


Wszystko smakowało pysznie, nawet Cola schłodzona w górskim potoku. Prawdę mówiąc, to już drugie dzisiaj miejsce, którego nie chcieliśmy opuszczać...


Nasza wspinaczka do szczytu trwała wieki ;) Zatrzymywaliśmy się co chwilę na zdjęcia i admirowanie widoków. Wzorem lokalnych krów, zacząłem nawet zwiedzać przydrożne pastwiska.


Kiedy dotarliśmy na samą górę przywitał nas widok na okoliczne góry.


Niedaleki pagórek idealnie nadawał się do zrobienia podobizny Jezusa ze Świebodzina czy Buenos Aires ;)


Uśmiech na naszych twarzach pojawiał się z każdym zakrętem. Na dodatek, drogi był zajęte wyłącznie przez motocyklistów :) No, może czasami zabłąkał się jakiś rowerzysta.


Przełącz zdobyta. Oczywiście pamiątkowe zdjęcie z tablicą do rodzinnego albumu wraz z Hansem (dla niewtajemniczonych, Hans = żółte BMW F800S).


Zjazd w dół przełęczy był równie widowiskowy co podjazd. Tym razem chcieliśmy nacieszyć się zakrętami. Tak więc waszej wyobraźni zostawię mijane zakręty, agrafki, wąskie przesmyki i prędkości lekko ponad ograniczenia. Właśnie, prędkości... ;) Podczas zjazdu, kierując się do miejscowości Edolo, nastąpił przełom w naszym stylu jazdy po Włoszech. Zwykle obawiając się mandatów w ciężkich Euro, pilnowaliśmy się dość mocno przepisów, które w rejonie przełęczy są restrykcyjne tylko w miejscowościach. Z resztą, kto nie wierzy niech spróbuje przejechać przepisowe 90km/h górską drogą z agrafkami;) Kiedy zjechaliśmy z przełęczy i droga stała się szersza, z impetem minęła nas jakaś Yamaha. Zaintrygował mnie kask motocyklisty. Kiedy mnie wyprzedzał, z tyłu jego głowy spojrzała na mnie moja ulubiona postać z filmów. Sam Jack Sparrow, kapitan Czarnej Perły.


Postanowiłem przyśpieszyć i utrzymać się na jego ogonie. Zadanie na pozór proste, okazało się nie lada wyzwaniem. Już na początku naszej wyprawy zauważyliśmy, że poziom jazdy motocyklistów mieszkających w Alpach jest większy niż średnia u nas. Ale Sparrow był ponad przeciętną nawet na tamte warunki. Poczułem przypływ adrenaliny, kiedy przemknęliśmy przez tunel jadąc ponad 180 km/h. Wydawało się, że wyskakujemy jak piłeczki wystrzeliwane z wielkiej rury, nawet dźwięk zasysanego powietrza był podobny. Uwierzcie, dużo mnie kosztowało zdjęcie powyżej. Udało się je zrobić na zamkniętym przejeździe kolejowym. Sparrow tylko się uśmiechał spod kasku z kciukami uniesionymi w górę.

Byłem z siebie dumny! Dałem radę jechać za kapitanem Jackiem, dając z siebie jakieś 90%. Ciekawie zrobiło się za moment. Spotkaliśmy kolejną grupę motocyklistów, tym razem Niemców. Prowadzący jechał na BMW HP2 Megamoto. Kiedy zorientował się, że ktoś obcy trzyma mu się ogona, przyśpieszył.... Dzięki temu następne kilka kilometrów przejechałem na 115% procent swoich umiejętności. Zatrzymaliśmy się wspólnie na parkingu oczekując na naszych kompanów. Zaciekawił nas właściciel sklepu, Włoch, który wyskoczył wymachując rękami. Przyzwyczajony do polskich realiów myślałem, że ktoś przegania "wędrowców szatana" ze swojego miejsca postojowego. Okazało się, że sklepikarz przybiegł, pokazując nam, że na asfalt parkingowy rozsypano kamyczki bo było za gorąco... i te kamyczki mogą się przyczepić nam do opon i możemy się poślizgnąć. I Niemiec i ja byliśmy w szoku długo po tym jak przestawiliśmy motocykle w bezpieczne miejsce ;) Postanowiliśmy zrobić zakupy we wspomnianym sklepiku, zobaczcie co ciekawego mieli na półkach. Dwa w jednym, zmieszane, schłodzone i gotowe do picia :)


Kierując się w stronę jeziora Como, spotkaliśmy trochę samochodów. Na całe szczęście zawalidrogi takie jak ten poniżej szybko ustępowały nam miejsca. Dla jasności, to nie jest żart ;)


Byliśmy już dość długo w drodze. Widząc krowy pasające się na przydrożnych łąkach z pięknymi widokami zrobiliśmy się zazdrośni. Postanowiliśmy też się trochę wypaść!


Dotarliśmy do jeziora Como. W skrócie, przepych, bogactwo, piękne widoki. Nawet George Clooney ma tutaj chatę ;)


Trafiliśmy na drogę przecinającą trakt kolejki górskiej, która prowadziła w stronę Szwajcarii. Droga była wąska, pełna mostków i nie tak równa jak dotychczas. Jadąc kolejną sekwencję zakrętów uświadomiłem sobie, że ja już tutaj byłem. Dla wszystkich fanów gry Need For Speed, to właśnie ta droga z kościołem na skraju przepaści , który trzeba okrążyć: ta trasa istnieje! Brawa dla twórców gry za wierną kopię rzeczywistości. Pikanterii temu przejazdowi dodała Pani w Porsche 911 Cabrio, która wioząc swojego podchmielonego męża do domu nadała ciekawe tempo naszej trasie. Piękne było to Porsche ;)


Około godziny 21 trafiliśmy na granicę Szwajcarską, by po chwili znaleźć się u stóp naszej ostatniej przełęczy na dziś: Simplon Pass, 2005 m n.p.m. Z jazdy zgodnie z przepisami po krainie sera i czekolady, szybko wyleczyły nas dwa przelatujące niczym bombowce Ducati 1098. Niestety nie udało nam się utrzymać za nimi nawet przez 2 minuty ;) Na szczyt przełęczy trafiliśmy już prawie po ciemku.


To już ostatnie zdjęcie z dzisiaj. Kolejne 260 km jechaliśmy zupełnie w nocy, zmęczeni wyczekując końca podróży. Kiedy pokonaliśmy ostatnie wzniesienie i zawitaliśmy w Verbier, temperatura spadła do koło 3 stopni powyżej zera ;) Ciepłe posłanie było dla każdego nagrodą za ten wspaniały dzień.

Brak komentarzy: