piątek, 1 lipca 2011

Wielki powrót

Pobudka dzisiejszego dnia była zdecydowanie zbyt wczesna. O godzinie 05:30 rano, przypinałem już ostatnie pakunki do motocykla i pałaszowałem śniadanie. Wyruszyliśmy jeszcze o zmroku. Powietrze było lodowate. Zapach mijanych łąk o poranku robił niesamowite wrażenie, był taki intensywny i miły. Myślami przywodził mnie do czasów dzieciństwa i sadu mojej babci Teresy. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszej dużej przełęczy. Była 9 rano, a my zaczęliśmy się wspinać do góry... tam gdzie było zimniej i bardziej "niebiańsko".


Kiedy wdrapaliśmy się na górę, Hans zamrugał do mnie 2 stopniami powyżej zera. Widok z przełęczy był oszałamiający, podobnie jak droga którą pokonaliśmy żeby go zobaczyć.


Ponieważ praktycznie marzliśmy od samego rana, zaczęliśmy się rozgrzewać robiąc pajacyki, itp ;)


Na szczycie przełęczy znajdował się zamknięty już serwis samochodowy. Ciekawe jak wszyscy dzisiaj przeceniają dawne samochody mówiąc: "teraz to takich samochodów się nie produkuje jak dawniej, kiedyś to....". No właśnie. Kiedyś to wjazd na taką przełęcz często skutkował awarią, koniecznością zmiany hamulców czy regeneracji silnika ;) Po tych czasach zostały nam już tylko ikony w postaci nieczynnego serwisu.


Zaczęliśmy zbliżać się do epicentrum alpejskiego świata motocyklowego. Jedna przełęcz się kończyła a druga zaczynała. Tutaj Albula.


Minęliśmy Davos i kierowaliśmy się do Livigno. Jest ta m strefa bezcłowa, wszystko bez podatku przy pięknych górzystych widokach. Tanie ceny paliwa przyciągały tłumy motocyklistów. Poniżej korek ;)


Kiedy zmieniło się światło i korek się rozładował, jeden z motocyklistów ruszył w pogoń za swoimi kompanami. Postanowiłem trzymać jego tempo. Jechało się genialnie, aż do momentu kiedy na horyzoncie pojawił się przejazd kolejowy z małym uskokiem. Facet którego śladem podążałem jechał nową Yamaha Tenere 1200 i widać znał drogę na pamięć. Zbliżając się do przejazdu, który wyłonił się nagle zza małej górki, odkręcił manetkę i przefrunął nad torami... dosłownie przeleciał. Ja miałem dwa wyjścia: hamować awaryjnie lub nauczyć się latać. Wybrałem to drugie. Kiedy koła oderwały się od ziemi zwątpiłem w swój wybór. Po bezpiecznym lądowaniu znalazłem mały parking nad jeziorem i zacząłem ćwiczyć pozycje latania "saute" :)


Chwilę później dogonił mnie Paweł, który jak się okazało również został kapitanem swojego wehikułu linii lotniczych "CBR 600" Airlines ;) Niedługo po tym wydarzeniu dotarliśmy do przełęczy, którą chcieliśmy bardzo przejechać: słynnego Stelvio. Zaczęlimy wspinać się po wspaniałych agrafkach na sam szczyt.


Zaskoczyła nas jakość drogi, a raczej jej zmienność. W jednej chwili z gładkiego jak aksamit asfaltu lądowało się w dziurawej, betonowej tarce posypanej kamyczkami i polaną wodą. Do tego ten ruch, jak w ulu. Z resztą, zobaczcie sami, co Pawłowi udało się nakręcić ;)


Zdobyliśmy przełęcz. Widoki faktycznie godne sławy jaką to miejsce zdobyło, ale sama droga... zdecydowanie za tłoczna i kiepskiej jakości. Warto tutaj zajrzeć, ale jednak nic nie przebije wielkiej przełęczy Świętego Bernarda. Stelvio jest piękne, ale do przejechania tylko raz ;)


Na chwilę wstąpił w nas duch STIG'a. Przygotowaliśmy się do pokonania zakrętów w dół.


Trzeba przyznać, że agrafek było na tej drodze dostatek. Przy numer 58 dopadło mnie zmęczenie i lekki przesyt;)


I tak oto zrobiliśmy ostatnie zdjęcia tego dnia. Ciesząc się ze zdobytych doświadczeń, wrażeń jakich doświadczyliśmy. To było prawie jak pobyt w motocyklowym raju.


Zdjęcie powyżej zostało zrobione o 16:17. Jakieś 1000 km od Krakowa. Przez następne kilkanaście godzin udało nam się przedrzeć przez zimną Austrię, Włoskie Dolomity i Słowację. Jechaliśmy całą noc. W domu nasze rodziny przywitały nas około południa.

Tego dnia przejechaliśmy 1634 km. Przejechaliśmy Alpy na wskroś i po przecięciu granicy z Austrią skierowaliśmy się na autostrady. Nie obyło się bez lodowatego deszczu nad ranem, ogromnych dawek kofeiny pod postacią podwójnych espresso i mocno obolałych kości. Tablicę informująca o wkroczeniu na teren Rzeczpospolitej Polskiej przywitaliśmy z ulgą ale też żalem. Nasza podróż dobiegła końca. Wjeżdżając do Krakowa już miałem w głowie pomysł na kolejną wyprawę, dokąd i kiedy, dowiecie się w czerwcu 2012.

Wszystkim czytelnikom dziękuję za zainteresowanie, poświęcony czas. Życzę wam podobnych przygód na motocyklu, który bez dwóch zdań, jest najciekawszym środkiem do podróżowania po naszym pięknym Świecie.

Do zobaczenia na trasie!
Gapek

czwartek, 30 czerwca 2011

Rowerowe ostatki

Ostatni dzień w Verbier spędziliśmy na rowerach. Całą noc padało, a dzisiaj było lekko pochmurnie, mgliście i zimnawo. Zaczęło się niewinnie, od lekko stromych podjazdów...


Po 26% nachylenia. Kawałek dalej, trzeba było nieść rower na plecach.


Kiedy dotarliśmy na wypłaszczenie, ja ubzdurałem sobie, że chmury które były wypychane przez masywy ciepłego powietrza do góry, muszą się zaraz skończyć i zrobi się ciepło. Swoją teorię nazwałem "zanikającym frontem atmosferycznym", który za chwilę sprawi, że ogrzeje nas słońce. Godzinę po wygłoszeniu swojej teorii, dzwoniąc zębami zabraliśmy się w drogę powrotną. Zazdrościliśmy ludziom z kolejek linowych ich ciepłych kapsułek.


Po powrocie do naszego domku, zaczęliśmy snuć plany powrotne. Wczorajsze załamanie pogody zwiastowało deszcze nad Europą. Planowanie ucieczki przed chmurami zostało rozpoczęte! Spędziliśmy długie godziny przygotowując zarys trasy przez środek Alp. Następnego dnia czekała nas długa droga powrotna. Z żalem spakowaliśmy motocykle i rowery, czując, że to ostatnie chwile naszej krótkiej wyprawy.

środa, 29 czerwca 2011

Najwyższa góra Europy

Wszelkie prognozy pogodowe przepowiadały na dzisiaj ulewne deszcze nad Verbier. Postanowiliśmy wskoczyć na motki i udać się do Francji. Cel na dzisiaj: zobaczyć najwyższy szczyt Europy - Mont Blanc. Góra wznosi się na 4810,45 m n.p.m. Żeby było ciekawie, postanowiliśmy pod nią również przejechać.

Droga jak zwykle rozpieszczała nas cudownie równym asfaltem i zakrętami. Zaraz po przekroczeniu granicy francuskiej, po raz pierwszy od wielu dni doświadczyliśmy dziwnego zjawiska. Pojawiły się dziury i nierówności ;) Chwilę później ujrzeliśmy masyw górski, który zwiastował, że jesteśmy już blisko celu.


Po dotarciu do Chamonix, naszym oczom ukazał się jęzor lodowca. Góry nie było jednak widać, ukrywała się w chmurach. Robiło się deszczowo. Ustawiliśmy się w kolejce do tunelu. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że ten tunel to tak poważna sprawa. 1/3 ładunków transportowanych z Włoch do północnej Europy jest tędy przewożona. Żeby go wykopać, użyto 711 ton ładunków wybuchowych! Droga pod ziemią miała 11.6 km, z czego większość spędziliśmy na mocnym pilnowaniu prędkości, odległości od poprzedzających cię pojazdów, itp. Wszystko monitorowane, kontrolowane za pomocą radarów i migających ostrzeżeń w kilku językach. Trochę to przypominało wjazd do jakiejś tajnej, pilnie strzeżonej wojskowej bazy ;)

Zaraz po prześliźnięciu się na drugą stronę, wyszło słoneczko a ja zacząłem szukać widoku na Mont Blanc.


Ze słońcem wrócił świetny humor oraz postać ala' STIG :)


Poszukiwania obiadu zaprowadziły nas do malowniczej miejscowości La Thuile. Usadowiliśmy się w knajpce oblężonej przez kolarzy z Francji. Chłopaki zjedli chyba całe ciasto jakie przygotował na dzisiaj właściciel restauracji, oznajmiając nam że pizzy na dzisiaj już nie ma :( Lekko głodni postanowiliśmy zdobyć przełęcz Val de'Isere.


Droga prowadziła przez całkowicie niezamieszkany region. Trochę "wypasu" na zielonej trawie naładowało nasze akumulatory i zapomnieliśmy o głodzie.


Znowu Francja. Mała przełęcz Świętego Bernarda okazała się mało emocjonująca w porównaniu z jej większym odpowiednikiem.


Szybko dotarliśmy do kurortów narciarskich. Miał swój specyficzny urok i klimat. Ciekawie prezentowały się domy i hotele. W całości łącznie z dachem zbudowane z kamienia.


Po drodze na przełęcz oczywiście dogonił nas deszcz. Lało jak z cebra, ale tylko przez kilka minut. Postanowiliśmy pokręcić się za obiadem. Nasze poszukiwania skończyły się fiaskiem. Ceny po prostu nas przytłoczyły. Makaron droższy niż cały bak benzyny... obeszliśmy się ze smakiem ;)

Wspinaczka na przełęcz zaczęła robić się interesująca. Zdaliśmy sobie sprawę, że jedziemy trasą Tour de France.


Z każdym kolejnym metrem wyżej krajobraz zmieniał się na księżycowy a temperatura spadała drastycznie szybko.


Ciekawe było podejście lokalnych władz do niebezpieczeństw na tej drodze. Nikt tutaj nie próbuje myśleć za kierowców. Droga jest kręta, nie ma żadnych znaków, ograniczeń, barierek itp. Po prostu, drogi kierowco, jesteś w górach i jest niebezpiecznie. Nie będziemy niszczyć przyrody po to tylko, żeby nie myślący idioci przeżyli swój wypadek, spowodowany głupotą czy brawurą. Bardzo spodobało się nam to podejście.


Koniec końców dojechaliśmy na szczyt przełęczy. 2770 m n.p.m. Było tak zimno, że kask ściągnąłem na chwilę do zdjęcia ;)


Przy pamiątkowej tablicy staliśmy już opatuleni we wszystko co ze sobą wzięliśmy. Podziwiam kolarzy, którzy zmagają się z tą drogą podczas wyścigu.


Drogę powrotną zaplanowaliśmy przez naszą mekkę. Wielka przełęcz Świętego Bernarda czekała na nas 150 km dalej na północ. Tym razem złapał nas deszcz, na dobre. Lało permanentnie przez praktycznie całą drogę. Nawet tą najbardziej krętą ;)


"Święty Bernard", bo tak zaczęliśmy nazywać ulubioną trasę, w deszczu nabrał innego wymiaru. Tym razem był bardzo zdradziecki, wymagający skupienia. Jazda była upajająca. Było w tym trochę mistycyzmu.


Do bazy noclegowej wróciliśmy przemoknięci i zmarznięci. Na dodatek zepsuł się piec ogrzewający wodę. To był najzimniejszy dzień całej wyprawy.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Motocyklowa mekka i trochę inna Szwajcaria

Pierwszą połowę dzisiejszego dnia spędziliśmy na rowerach. Podziwialiśmy pola golfowe położone na 1500 m n.p.m, piękne chatki Szwajcarów i ich super zieloną trawę. Wszystko było tak idylliczne, sterylne i... puste. Ewidentny brak młodych ludzi i pięknych kobiet na ulicach zdewastował moje wyobrażenie o tym kraju. Czułem się osaczony przez niezliczone rzesze emerytów pojękujących przy kolejnej próbie podniesienia piłeczki golfowej. Nawet widok rzędu luksusowych, błyszczących w pełnym słońcu kabrioletów nie poprawiał mi humoru. Brakowało tu klimatu jakiego doświadczyliśmy we Włoszech. Tętniące życiem miasta, ludzie naginający przepisy z uśmiechem na twarzy, głośne i emocjonalne powitania znajomych na lunchu. Włochy zawróciły mi w głowie. Tu natomiast wszystko było mdłe. Tęskniłem za lekkim nieładem i emocjami, które sprawiały, że każda chwila spędzona w Italii była wyjątkowa, a życie wydawało się bardziej kolorowe.

Gdy wróciliśmy, słońce świeciło jeszcze wysoko. Postanowiliśmy dać Szwajcarii drugą szansę, tym razem mieliśmy podziwiać widoki zza szybki kasku motocyklowego. Kierowaliśmy się w stronę Włoch ;) Cel: wielka przełęcz Świętego Bernarda. Droga szybko zaczęła się wić, zobaczcie sami.


Jako mało dziecko marzyłem o tym aby zostać bobrem. Moja słabość do tam została mi do dzisiaj. Tutaj mieliśmy obowiązkowy przystanek ;)


Droga na wielką przełęcz Świętego Bernarda stała się dla nas mekką tego wyjazdu. Zakręty były po prostu idealne a ruch bliski zeru.


Po raz pierwszy tego lata mieliśmy okazję porzucać się śnieżkami :)


Po wdrapaniu się na przełęcz obowiązkowe zdjęcie z tablicą i zakup naklejek na kufry (odpadły później w deszczu ;)


Kolejna przełęcz zdobyta. Chwila dla fotoreporterów i za chwilę będziemy rozkoszować się krętą drogą w dół po Włoskiej stronie.


Podobno jak jest tutaj sroga zima, to schronisko widoczne za moimi plecami jest zasypane po drugie piętro... ciężko było to sobie wyobrazić.


Widoki rozpraszały tak bardzo, że postanowiliśmy jechać powoli podziwiając okolice. Rezultat poniżej ;)




Powrót na górę okazał się ekspresowy. Było na krawędzi, dosłownie i w przenośni ;)


Dzień zakończyliśmy do wieczora szlifując swoje umiejętności na trasie przełęczy. Skończyliśmy kiedy zrobiło się już naprawdę ciemno i niebezpiecznie ;)

niedziela, 26 czerwca 2011

Pot i łzy

Pierwszy poranek w Szwajcarii zapowiadał piękny dzień i cudowną pogodę. Przyszedł czas na zmianę sprzętów. Mechaniczne konie którymi do tej pory dysponowaliśmy zostały zamienione na siłę naszych mięśni. Jak się szybko okazało w moim przypadku, siłę niewystarczającą na dotrzymanie godnego tempa znajomych z grupy rowerowej EpicMTB do której dołączyliśmy. Tu pozdrowienia dla wszystkich, których spowalniałem... czyli wszystkich ;)

Nasza "zapoznawcza" trasa miała być "lajtowa", co mnie bardzo ucieszyło. Zmęczony alpejskimi przełęczami liczyłem na trochę odetchnięcia. Znaczenie słowa "lajtowa" padającego z ust naszego prowadzącego Ampiego, poznałem kilkanaście godzin później, leżąc na parkingu salonu samochodowego Kia. 10 km dalej i 800 metrów poniżej naszego noclegu ;) Siły wystarczyło mi tylko na gapienie się w niebo.

Wróciliśmy przetransportowani przez busa, po raz pierwszy w życiu wracając "na tarczy" z "lajtowej" wycieczki rowerowej :) Zmęczenie rekompensowały widoki, z resztą, popatrzcie sami.


W dole po lewo nasza noclegownia - Verbier. Salon Kia, bardziej w dole po prawo ;)


Pijalnia wód źródlanych.


Zdobywcy. Jak łatwo zauważyć pozostałe 8 osób jest już gdzieś dużo dalej i wyżej ;)


Żółwi marsz pod górę.



Finał tej podróży już znacie. Mimo skrajnego wyczerpania wspaniale wspominam pierwszy dzień na rowerze w Verbier. Obrazki takie jak ten poniżej zdecydowanie zwyciężają zmęczenie jakiego doświadczyliśmy. Wspomnienia jakie zostają wyryte w pamięci zdecydowanie warte są "łez i potu" jakiego doświadczyliśmy na szlakach w okolicy Verbier.


PS. Oczywiście nie odbyło się bez ścigania i filmowania... zobaczcie sami ;)


sobota, 25 czerwca 2011

Cel osiągnięty

Dzień rozpoczęliśmy od tak bardzo wyczekiwanej kąpieli w jeziorze. Mimo tego, że zegarki wskazywały kilkanaście minut po siódmej rano, woda była całkiem ciepła ;)


Plan na dzisiaj opierał przejechanie Alp na wskroś, wspinaczkę na kilka przełęczy i dotarcie do celu podróży: miejscowości Verbier we francuskiej części Szwajcarii. Z żalem opuszczaliśmy nasz kemping obiecując sobie, że na pewno tu jeszcze wrócimy!


Zaczęliśmy wspinać się na pierwsze wzniesienia. Mijaliśmy miasteczka wkomponowane pomiędzy masywy górskie i malownicze jeziora. Zabudowania mimo nadszarpnięcia zębem czasu tworzyły wspaniały klimat.


Zaczęliśmy zauważać pewną prawidłowość. Mianowicie, czym droga bardziej kręta, wąska i malownicza, tym więcej motocykli a mniej samochodów :) Zacząłem bawić się aparatem podczas jazdy!


Zakręty zaczęły robić się coraz bardziej wymagające. Wymarzony początek dnia dla motocyklisty :)


Humory dopisywały, postanowiłem pozować do zdjęć "na STIG'a" :)


Droga pięła się wysoko, po pewnym czasie zatrzymaliśmy się aby sprawdzić co kryje się za małym murkiem, który odgradzał nas od... wielkiego wąwozu. Z resztą zobaczcie sami.


Dla niedowiarków, wąwóz był naprawdę głęboki :)



Wjechaliśmy na drogę do przełęczy Crocedomini w pobliżu miejscowości Bagolino. Zrobiło się po prostu pięknie.


Droga doskonałej jakości, widoki zapierające dech w piersiach. Czego chcieć więcej...


Oczywiście, jedzenia ;) Postanowiliśmy rozbić obozowisko gdzieś w okolicy i spałaszować nasze śniadanko. To gdzieś w okoli wyglądało mniej więcej tak.


Wszystko smakowało pysznie, nawet Cola schłodzona w górskim potoku. Prawdę mówiąc, to już drugie dzisiaj miejsce, którego nie chcieliśmy opuszczać...


Nasza wspinaczka do szczytu trwała wieki ;) Zatrzymywaliśmy się co chwilę na zdjęcia i admirowanie widoków. Wzorem lokalnych krów, zacząłem nawet zwiedzać przydrożne pastwiska.


Kiedy dotarliśmy na samą górę przywitał nas widok na okoliczne góry.


Niedaleki pagórek idealnie nadawał się do zrobienia podobizny Jezusa ze Świebodzina czy Buenos Aires ;)


Uśmiech na naszych twarzach pojawiał się z każdym zakrętem. Na dodatek, drogi był zajęte wyłącznie przez motocyklistów :) No, może czasami zabłąkał się jakiś rowerzysta.


Przełącz zdobyta. Oczywiście pamiątkowe zdjęcie z tablicą do rodzinnego albumu wraz z Hansem (dla niewtajemniczonych, Hans = żółte BMW F800S).


Zjazd w dół przełęczy był równie widowiskowy co podjazd. Tym razem chcieliśmy nacieszyć się zakrętami. Tak więc waszej wyobraźni zostawię mijane zakręty, agrafki, wąskie przesmyki i prędkości lekko ponad ograniczenia. Właśnie, prędkości... ;) Podczas zjazdu, kierując się do miejscowości Edolo, nastąpił przełom w naszym stylu jazdy po Włoszech. Zwykle obawiając się mandatów w ciężkich Euro, pilnowaliśmy się dość mocno przepisów, które w rejonie przełęczy są restrykcyjne tylko w miejscowościach. Z resztą, kto nie wierzy niech spróbuje przejechać przepisowe 90km/h górską drogą z agrafkami;) Kiedy zjechaliśmy z przełęczy i droga stała się szersza, z impetem minęła nas jakaś Yamaha. Zaintrygował mnie kask motocyklisty. Kiedy mnie wyprzedzał, z tyłu jego głowy spojrzała na mnie moja ulubiona postać z filmów. Sam Jack Sparrow, kapitan Czarnej Perły.


Postanowiłem przyśpieszyć i utrzymać się na jego ogonie. Zadanie na pozór proste, okazało się nie lada wyzwaniem. Już na początku naszej wyprawy zauważyliśmy, że poziom jazdy motocyklistów mieszkających w Alpach jest większy niż średnia u nas. Ale Sparrow był ponad przeciętną nawet na tamte warunki. Poczułem przypływ adrenaliny, kiedy przemknęliśmy przez tunel jadąc ponad 180 km/h. Wydawało się, że wyskakujemy jak piłeczki wystrzeliwane z wielkiej rury, nawet dźwięk zasysanego powietrza był podobny. Uwierzcie, dużo mnie kosztowało zdjęcie powyżej. Udało się je zrobić na zamkniętym przejeździe kolejowym. Sparrow tylko się uśmiechał spod kasku z kciukami uniesionymi w górę.

Byłem z siebie dumny! Dałem radę jechać za kapitanem Jackiem, dając z siebie jakieś 90%. Ciekawie zrobiło się za moment. Spotkaliśmy kolejną grupę motocyklistów, tym razem Niemców. Prowadzący jechał na BMW HP2 Megamoto. Kiedy zorientował się, że ktoś obcy trzyma mu się ogona, przyśpieszył.... Dzięki temu następne kilka kilometrów przejechałem na 115% procent swoich umiejętności. Zatrzymaliśmy się wspólnie na parkingu oczekując na naszych kompanów. Zaciekawił nas właściciel sklepu, Włoch, który wyskoczył wymachując rękami. Przyzwyczajony do polskich realiów myślałem, że ktoś przegania "wędrowców szatana" ze swojego miejsca postojowego. Okazało się, że sklepikarz przybiegł, pokazując nam, że na asfalt parkingowy rozsypano kamyczki bo było za gorąco... i te kamyczki mogą się przyczepić nam do opon i możemy się poślizgnąć. I Niemiec i ja byliśmy w szoku długo po tym jak przestawiliśmy motocykle w bezpieczne miejsce ;) Postanowiliśmy zrobić zakupy we wspomnianym sklepiku, zobaczcie co ciekawego mieli na półkach. Dwa w jednym, zmieszane, schłodzone i gotowe do picia :)


Kierując się w stronę jeziora Como, spotkaliśmy trochę samochodów. Na całe szczęście zawalidrogi takie jak ten poniżej szybko ustępowały nam miejsca. Dla jasności, to nie jest żart ;)


Byliśmy już dość długo w drodze. Widząc krowy pasające się na przydrożnych łąkach z pięknymi widokami zrobiliśmy się zazdrośni. Postanowiliśmy też się trochę wypaść!


Dotarliśmy do jeziora Como. W skrócie, przepych, bogactwo, piękne widoki. Nawet George Clooney ma tutaj chatę ;)


Trafiliśmy na drogę przecinającą trakt kolejki górskiej, która prowadziła w stronę Szwajcarii. Droga była wąska, pełna mostków i nie tak równa jak dotychczas. Jadąc kolejną sekwencję zakrętów uświadomiłem sobie, że ja już tutaj byłem. Dla wszystkich fanów gry Need For Speed, to właśnie ta droga z kościołem na skraju przepaści , który trzeba okrążyć: ta trasa istnieje! Brawa dla twórców gry za wierną kopię rzeczywistości. Pikanterii temu przejazdowi dodała Pani w Porsche 911 Cabrio, która wioząc swojego podchmielonego męża do domu nadała ciekawe tempo naszej trasie. Piękne było to Porsche ;)


Około godziny 21 trafiliśmy na granicę Szwajcarską, by po chwili znaleźć się u stóp naszej ostatniej przełęczy na dziś: Simplon Pass, 2005 m n.p.m. Z jazdy zgodnie z przepisami po krainie sera i czekolady, szybko wyleczyły nas dwa przelatujące niczym bombowce Ducati 1098. Niestety nie udało nam się utrzymać za nimi nawet przez 2 minuty ;) Na szczyt przełęczy trafiliśmy już prawie po ciemku.


To już ostatnie zdjęcie z dzisiaj. Kolejne 260 km jechaliśmy zupełnie w nocy, zmęczeni wyczekując końca podróży. Kiedy pokonaliśmy ostatnie wzniesienie i zawitaliśmy w Verbier, temperatura spadła do koło 3 stopni powyżej zera ;) Ciepłe posłanie było dla każdego nagrodą za ten wspaniały dzień.