piątek, 1 lipca 2011

Wielki powrót

Pobudka dzisiejszego dnia była zdecydowanie zbyt wczesna. O godzinie 05:30 rano, przypinałem już ostatnie pakunki do motocykla i pałaszowałem śniadanie. Wyruszyliśmy jeszcze o zmroku. Powietrze było lodowate. Zapach mijanych łąk o poranku robił niesamowite wrażenie, był taki intensywny i miły. Myślami przywodził mnie do czasów dzieciństwa i sadu mojej babci Teresy. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszej dużej przełęczy. Była 9 rano, a my zaczęliśmy się wspinać do góry... tam gdzie było zimniej i bardziej "niebiańsko".


Kiedy wdrapaliśmy się na górę, Hans zamrugał do mnie 2 stopniami powyżej zera. Widok z przełęczy był oszałamiający, podobnie jak droga którą pokonaliśmy żeby go zobaczyć.


Ponieważ praktycznie marzliśmy od samego rana, zaczęliśmy się rozgrzewać robiąc pajacyki, itp ;)


Na szczycie przełęczy znajdował się zamknięty już serwis samochodowy. Ciekawe jak wszyscy dzisiaj przeceniają dawne samochody mówiąc: "teraz to takich samochodów się nie produkuje jak dawniej, kiedyś to....". No właśnie. Kiedyś to wjazd na taką przełęcz często skutkował awarią, koniecznością zmiany hamulców czy regeneracji silnika ;) Po tych czasach zostały nam już tylko ikony w postaci nieczynnego serwisu.


Zaczęliśmy zbliżać się do epicentrum alpejskiego świata motocyklowego. Jedna przełęcz się kończyła a druga zaczynała. Tutaj Albula.


Minęliśmy Davos i kierowaliśmy się do Livigno. Jest ta m strefa bezcłowa, wszystko bez podatku przy pięknych górzystych widokach. Tanie ceny paliwa przyciągały tłumy motocyklistów. Poniżej korek ;)


Kiedy zmieniło się światło i korek się rozładował, jeden z motocyklistów ruszył w pogoń za swoimi kompanami. Postanowiłem trzymać jego tempo. Jechało się genialnie, aż do momentu kiedy na horyzoncie pojawił się przejazd kolejowy z małym uskokiem. Facet którego śladem podążałem jechał nową Yamaha Tenere 1200 i widać znał drogę na pamięć. Zbliżając się do przejazdu, który wyłonił się nagle zza małej górki, odkręcił manetkę i przefrunął nad torami... dosłownie przeleciał. Ja miałem dwa wyjścia: hamować awaryjnie lub nauczyć się latać. Wybrałem to drugie. Kiedy koła oderwały się od ziemi zwątpiłem w swój wybór. Po bezpiecznym lądowaniu znalazłem mały parking nad jeziorem i zacząłem ćwiczyć pozycje latania "saute" :)


Chwilę później dogonił mnie Paweł, który jak się okazało również został kapitanem swojego wehikułu linii lotniczych "CBR 600" Airlines ;) Niedługo po tym wydarzeniu dotarliśmy do przełęczy, którą chcieliśmy bardzo przejechać: słynnego Stelvio. Zaczęlimy wspinać się po wspaniałych agrafkach na sam szczyt.


Zaskoczyła nas jakość drogi, a raczej jej zmienność. W jednej chwili z gładkiego jak aksamit asfaltu lądowało się w dziurawej, betonowej tarce posypanej kamyczkami i polaną wodą. Do tego ten ruch, jak w ulu. Z resztą, zobaczcie sami, co Pawłowi udało się nakręcić ;)


Zdobyliśmy przełęcz. Widoki faktycznie godne sławy jaką to miejsce zdobyło, ale sama droga... zdecydowanie za tłoczna i kiepskiej jakości. Warto tutaj zajrzeć, ale jednak nic nie przebije wielkiej przełęczy Świętego Bernarda. Stelvio jest piękne, ale do przejechania tylko raz ;)


Na chwilę wstąpił w nas duch STIG'a. Przygotowaliśmy się do pokonania zakrętów w dół.


Trzeba przyznać, że agrafek było na tej drodze dostatek. Przy numer 58 dopadło mnie zmęczenie i lekki przesyt;)


I tak oto zrobiliśmy ostatnie zdjęcia tego dnia. Ciesząc się ze zdobytych doświadczeń, wrażeń jakich doświadczyliśmy. To było prawie jak pobyt w motocyklowym raju.


Zdjęcie powyżej zostało zrobione o 16:17. Jakieś 1000 km od Krakowa. Przez następne kilkanaście godzin udało nam się przedrzeć przez zimną Austrię, Włoskie Dolomity i Słowację. Jechaliśmy całą noc. W domu nasze rodziny przywitały nas około południa.

Tego dnia przejechaliśmy 1634 km. Przejechaliśmy Alpy na wskroś i po przecięciu granicy z Austrią skierowaliśmy się na autostrady. Nie obyło się bez lodowatego deszczu nad ranem, ogromnych dawek kofeiny pod postacią podwójnych espresso i mocno obolałych kości. Tablicę informująca o wkroczeniu na teren Rzeczpospolitej Polskiej przywitaliśmy z ulgą ale też żalem. Nasza podróż dobiegła końca. Wjeżdżając do Krakowa już miałem w głowie pomysł na kolejną wyprawę, dokąd i kiedy, dowiecie się w czerwcu 2012.

Wszystkim czytelnikom dziękuję za zainteresowanie, poświęcony czas. Życzę wam podobnych przygód na motocyklu, który bez dwóch zdań, jest najciekawszym środkiem do podróżowania po naszym pięknym Świecie.

Do zobaczenia na trasie!
Gapek